CZĘŚĆ CZWARTA. Nasza teorya wartości.18. Zagadnienie wartości.m fakt, że pytamy o miarę wartości, że jej szukamy, pomimo, że zamiany dokonywają się od najbardziej zamierzchłej przeszłości przedhistorycznej, - sam fakt, że co moment stajemy bezradni, nie wiedząc czy przedmioty, które bierzemy dobrowolnie, warte są oddawanych wzamian, sam ten fakt, powtarzam, dowodzi jaskrawo, że zamieniamy się po większej części na oślep, intuicyjnie, że nie znamy jeszcze zasady, któraby mogła czy powinna przewodniczyć tego rodzaju aktom. Ludzie radzą sobie, jak mogą. Każdy usiłuje "oceniać" "wartość" własnych przedmiotów i cudzych w taki sposób, aby nie został pokrzywdzony, lecz aby zyskał, ale często zamiana, dokonana nawet bez zamiaru skrzywdzenia drugiego, - kryje w sobie jego krzywdę, której obie strony mogą nawet zrazu nie spostrzegać.
Człowiek nieobeznany z literaturą specyalnie ekonomiczną słusznie może doznać zdziwienia, gdy się dowie, że kwestya wartości oddawna już urosła do godności całej osobnej "nauki o wartości", zdziwiłby się zaś jeszcze bardziej, gdyby mógł się przekonać, ile to już wygłoszono przerozmaitych "teoryi wartości", ile włożono czasu i mozołu w ten pozornie niewinny i prosty temat, wreszcie, gdyby się dowiedział, że dotychczas żadna z wyłożonych teoryi nie dostąpiła uznania powszechnego.
Każdy z niezliczonych autorów zapowiadał z radością i dumą koniec sporów i wątpliwości, niejeden głosił już tryumfalnie upadek poprzednich teoryi niedoskonałych, kończył jednak sam na braku uznania i zapomnieniu. John Stuart Mili był świecie przekonany, że "w prawach wartości niema już nic, coby wymagało obecnie lub w przyszłości jakiegokolwiek jeszcze wyjaśnienia", ale wyjaśnienia sypią się wciąż jeszcze, co zaś gorsza, niewiele wyjaśniają.
Oto przyczyna, dla której unikaliśmy dotychczas samego wyrazu "wartość", pomimo, że już kilkakrotnie narzucała się jaskrawo jego potrzeba; unikaliśmy zaś dla tego, że bez bliższego omówienia przyszłoby znowu operować wyrazem, pod który łatwo podłożyć treść dowolną, coby prowadziło do wzajemnej niezrozumiałości.
Źlebyśmy powiedzieli, twierdząc, że "niema bodaj wyrazu, któryby nastręczał więcej nieporozumień, jak wyraz "wartość", albowiem takich wyrazów w każdej nauce jest mnóstwo, ale nawet dziś jeszcze można powtórzyć znamienne słowa Ricardo, że "znikąd nie wypłynęło tyle błędów w nauce ekonomii, co z powierzchownego i niedokładnego wykładania wyrazu wartość". Wyraz ten do dziś niema jednego znaczenia, pomimo, że bardzo wielu tęgich ekonomistów zajmowało się pilnie kwestyą wartości i pomimo, że losy całych systemów ekonomicznych zależą od takiego lub innego tłumaczenia wartości,
Dawno już temu jeden z ekonomistów (C. A. Schramm) słusznie powiedział np., że "jeżeli teorya wartości Marxa jest prawdziwa, to dalszym jego wnioskom nic zarzucić nie można, jeżeli jednak jest błędna, to cały system Marxa upada". Słowa jego można zastosować i dziś nie tylko do teoryi Marxa, ale do wszystkich teoryi ekonomicznych, i tylko podziw bierze, czemu tak długo utrzymują się wątpiwości, pomimo dociekań tylu głów dzielnych?
Czemu? Z pewnością dla tego, ze obok istotnych trudności natury filozoficznej (teoretyczno-poznawczej), jakie nastręcza pojęcie, obok równie poważnych trudności, jakie mieści w sobie samo skomplikowane wielce i trudno uchwytne zjawisko ekonomiczne, oznaczone tym wyrazem, za mało baczono, aby naukową treść jego w rozumowaniach określić ściśle, więc często spierano się o wyraz, w przekonaniu, że o treść inną chodzi i vice versa.
Natworzono już tyle rodzajów i odmian wartości w samej ekonomii, pomijam już okoliczność że i w filozofii niema zgody na punkcie pojęcia wartości, - że nawet historykowi ekonomii trudno się w tem wszystkiem oryentować. Jest już kilkadziesiąt teoryi wartości z których niektóre pozornie podobne do siebie, z powodu jednakowej nomenklatury, w istocie rzeczy są zupełnie różne, inne znowu bywają ze sobą pokrewne mimo pozornej odmienności. Wychodzą one z najrozmaitszych założeń ale i te, które opierają się na jednakowych założeniach, różnią się miedzy sobą nie mniej od zasadniczo innych. W końcu doszło do tego, że krytyczni badacze, jak np. Gottl, uznali wartość wprost za wyraz bez treści, bezpotrzebnie wprowadzony do ekonomii.
Sąd ten godny jest bacznej uwagi z tego powodu, że z rozbioru Gottla okazuje się, iż większość autorów mówi o "wartości" jako o czemś powszechnie znanem i jednako zrozumiałem dla wszystkich, i dla tego właśnie uważają oni za rzecz zbyteczną dawanie dokładnego określenia własnego pojęcia. Tymczasem, jeśli wyrozumieć starannie: co który z autorów rozumie pod tym wyrazem, okazuje się najzupełniejsza rozbieżność w pojmowaniu "wartości". Nie istnieje nic tak określonego i wspólnego, coby mogło być uważane za ogólnie znany przedmiot tego wyrazu. Poruszać w tak fatalnych warunkach kwestyę wartości nie należy do zadań wdzięcznych, gdy jednak niepodobna kwestyi wartości pominąć bo ona nie jest "wyrazem bez treści., lecz przeciwnie, pojęciem niezbędnem w ekonomii, z drugiej zaś strony, gdy nie chcemy zapuszczać się ponad konieczną potrzebę w rozbiór krytyczny różnych pojęć wartości, coby nas zaprowadziło bardzo daleko w głębokie, a po większej części jałowe rozumowania, obierzemy drogę najkrótszą. Zaznaczymy istnienie we spółczesnej nauce dwóch biegunowo przeciwnych sobie pojęć wartości, będących osią wszystkich pojęć szczegółowych.
Rozpatrzymy
-
wartość przedmiotową- i
wartość podmiotową.Obie bywają dzielone na użytkową i zamienną. W ten sposób będzie to już rozpatrzenie czterech zasadniczo różnych pojęć:
1) wartości przedmiotowej użytkowej2) wartości przedmiotowej zamiennej3) wartości podmiotowej użytkowej4) wartości podmiotowej zamiennej.Wartości te w rozmaity sposób plączą się ze sobą u różnych autorów, najrozmaiciej wyjaśniane i raz jedna, to znów druga lub trzecia stają się główną. U jednych autorów pierwsza z wymienionych (przedmiotowa użytkowa) stała się filarem całej budowy, ale zdaniem innych, ta właśnie wcale "nie wchodzi w zakres nauki gospodarstwa społecznego, gdyż oznacza tylko zdolność faktyczną dobra czy usługi do zaspokojenia potrzeb ludzkich". Natomiast trzecia (podmiotowa użytkowa) ma być "najważniejszą, albowiem na niej opierają się wszystkie inne rodzaje wartości".
Czemże ona jest? Jest ona "znaczeniem, jakie przyznaje gospodarz dobru lub usłudze ze względu na swe własne potrzeby".
W oczach zwolennika takiej wartości podmiotowej "użyteczność przyrodnicza" czyli wartość przedmiotowa użytkowa nie ma użyteczności ekonomicznej, albowiem ona "znika całkowicie, gdyśmy się nasycili przedmiotem, albo gdy mamy go w nadmiarze". Wychodzi więc na to, że wartość dóbr zmniejsza się - gdy zwiększa się ich ilość, oraz odwrotnie, a tymczasem tu zmniejsza się tylko pożądanie, poszukiwanie, ze względu na łatwość otrzymywania. Powiedziałbym jeszcze zmniejsza się cenność przedmiotu. Ale tu nie mowa o wartości przedmiotowej, bo wypadłoby wtedy utrzymywać, że im naród więcej dóbr wytwarza, tem mniej wytwarza wartości, a przecież same dobra są także wartością,
Zdawałoby się, że dla wyznawców takiej teoryi wartości (podmiotowej) jedyną wartością będzie już użyteczność, ale gdzie tam. Oni wynaleźli jeszcze jakąś inną wartość. "W praktyce, mówi Gide, najważniejszą jest wartość wymienna", ale nie tyle znaczenie "ze względu na potrzeby cudze" (wartość czwarta), ile wartość targowa, czyli cena (wartość druga). Najważniejszą więc w praktyce wartością, jest dla nich to, co nie jeść wcale wartością, bo jest ceną! "Nie mniej jednak, ciągnie dalej ten sam autor, nie należy mieszać ceny z wartością, jak to czyni lud, bo "cena jest oznaczeniem wartości jednego przedmiotu wartością drugiego". Zatem cena jest i nie jest wartością! Jest niby wartością drugą (zamienną) - choć nie leży w przedmiocie samym, lecz tylko w usłudze doraźnie ocenionej i zapłaconej na mocy prostej zgody stron obu, wynikłej ze wzajemnych ustępstw.
Już tej próbki dość, aby zrozumieć, ile trzebaby trudu i cierpliwości, aby wyłożyć pokrótce i zrozumiale choćby kilkanaście główniejszych teoryi, po to tylko, aby spostrzedz, że w każdej jest trochę słuszności, ale jeszcze więcej przeoczeń i pominięć. Przy stałem upośledzeniu bądź jednej bądź drugiej ważnej strony, można było zbudować wiele dowcipnych i pozornie logicznych konstrukcyj, ale każda już w założeniu nosiła wyrok śmierci, będąc w niezgodzie z rzeczywistością, którą miała tłumaczyć.
Najprościej też będzie rozpatrzeć tylko dwa biegunowo przeciwne sobie pojęcia, bo wszystkie doktryny dadzą się sprowadzić do tych dwóch odrębnych pojęć.
19. Jak się plącze wartość z użytecznością.Najwięcej zamętu wniosła do całej sprawy wartości dwuznaczność tego wyrazu w pospolitem użytkowaniu.
Jeżeli coś jest mi użyteczne, potrzebne, pożądane, miłe, powiadam zwykle, że to ma dla mnie wartość, albowiem "pozbawionemi wartości" są dla nas rzeczy, których nie potrzebujemy i nie pożądamy. Nieużyteczne są nam. obojętne, szkodliwych zaś unikamy. Użyteczność tedy i pożądalność schodzą się z praktycznem pojęciem wartości - i to tak prosto i łatwo, że już pierwsi ekonomiści (jak Condillac) tłumaczyli wartość przedmiotów - ich użytecznością.
Jednak dość zadać sobie pytanie, czy taka wartość, równa użyteczności, tkwi lub nie tkwi w przedmiotach, aby zrozumieć, że ona nie jest wcale tem, czego od wieków szukają myśliciele. Oni szukają wartości, tkwiącej w samych przedmiotach, wartości, która nie zależy od naszych sadów. Otóż, jeżeli jeden i ten sam przedmiot może mieć w tym samym czasie różny stopień użyteczności dla różnych ludzi, jak również dla mnie samego w różnym czasie i okolicznościach, jeżeli może mieć dla jednego wartość, a dla innego wcale nie mieć wartości, czyli równocześnie może mieć wartość i nie mieć jej, - to łatwo przyjść do przekonania, że taka wartość nie jest wcale wartością przedmiotów, lecz tylko sądem (sądami) o ich "wartości", a raczej o użyteczności. Będzie ona właściwie pożądalnością. Pożądalność, pragnienie przemiotów, tkwi w ludziach nie w przedmiotach pożądanych, a więc i "wartość" użytkowa praktyczna tkwi w duszy pożądającego, i w każdej może przedstawiać się cokolwiek inaczej bez względu na wewnętrzną wartość tych przedmiotów i na ich cenę. Wartość drugą, wewnętrzną, prawdziwą, chcemy pojmować jako własną wartość rzeczy, większa ilość wartości pociąga za sobą szacowanie tej rzeczy wyższe - bez względu na rodzaj użyteczności, jako też na niejednakowy stopień pożądania, jakie rzecz wzbudza w osobnikach ludzkich. Inaczej dochodzilibyśmy do tak dziwacznych sądów, jak np., że ten sam chleb miałby większą wartość na stole ubogiego, niż na stole bogacza. Gdy zaś wyższa wartość powinnaby pociągać za sobą wyższą zapłatę, wypadłoby kazać ubogiemu więcej płacić za chleb, niż bogatemu, bo pierwszy silniej pożąda chleba, niż drugi. Jednak tak się nie dzieje. Obaj, mimo różnic pożądalności płacą za chleb jednakowo.
Na co więc i komu potrzebne takie pojęcie wartości, które nie pociąga za sobą szacowania przedmiotów według naszych sądów o ich "wartości"? W pytaniu, któreśmy w tej chwili rzucili, już tkwi moment, pobudzający nas do poprawki wyrażeń. Odruchowo chce się odrzec, że tu nie o wartości wewnętrznej chleba mowa, lecz tylko o jego pożądalności. I zaraz wychodzi na to, ze trzeba rozróżniać jakieś dwie odmienne wartości. Bo przecież nie tylko w ekonomii, ale i w życiu praktycznem przy zamianach przedmiotów, które z zasady muszą być do siebie niepodobne, chodzi o porównywanie wielkości ich wartości, dla uniknięcia omyłek oraz strat. Nie trzeba długich namysłów, aby spostrzedz, że użyteczność i pożądanie za taką miarę służyć nie mogą. Niechże kto określi stały stosunek wymienny, ilościowy, między najniepodobniejszemi przedmiotami codziennej i niecodziennej potrzeby?
Usiłowano to czynić przez jakieś stopniowanie użyteczności bądź na podstawie rzadkości przedmiotów (Walras, Senior), bądź słabszej lub silniejszej potrzeby czyli pożądania (Menger i jego szkoła "użyteczności krańcowej"), ale są to wysiłki nienaturalne, rozumowania naciągane, istne roboty teoretyków z za zielonego stolika, nie mających nic wspólnego z życiem, którzy budują teoryę naprzekór rzeczywistości, dla tego tylko, że im nie wystarczają teorye wartości przedmiotowej, wystawione przez innych. Nie chcą i nie mogą zgodzić się na tamte (zresztą zupełnie słusznie), - więc wpadli, w braku lepszego pomysłu, - na jeszcze gorszy.
Pożądalność,
jako zjawisko indywidualne i w najwyższym stopniu niestałe, zmienne, względne, nie mogło zadowolić umysłów, szukających w zawiłości zjawisk - prostoty. Wciąż narzucało się natarczywe pytanie: czy w samych przedmiotach nie tkwi jakiś wspólny przedmiot wartości, stały, który mógłby służyć za miarę porównawczą, bez względu na indywidualne poglądy na użyteczność tych przedmiotów. Wyłania się wciąż kwestya jakiejś wartości, niezależnej od zmiennych naszych sądów ani od okoliczności. Twórcy szkoły klasycznej (Smith, Ricardo, Say) uznali, że tylko taką wartością powinna zajmować się ekonomia, bo tylko taka może służyć za miarę porównawczą przy zamianach.
Nie był to zwrot nowy. Już geniusz Arystotelesa doszedł do tego samego wyniku. Wykrył on na drodze logicznego rozumowania, że powinnaby istnieć w niepodobnych do siebie przedmiotach, które ustawicznie wymieniamy, niby jako równoważne, jakaś wspólna treść, jakaś substancya wspólna, albowiem
"wymiana nie może mieć miejsca bez równości, a równości nie może być bez spółmierności". Szukał on gorliwie w niepodobnych do siebie towarach tego, co może być w nich wspólnego i co pozwoliłoby przeprowadzać prawowite porównania, ale nie mógł nic takiego znaleźć, więc skapitulował. "Podobna rzecz (substancya) nie może istnieć w rzeczywistości",
twierdzenie o istnieniu czegoś wspólnego jest "przeciwne przyrodzie", a ludzie "uciekają się. doń tylko ze wzglądów praktycznych". Słowem, Arystoteles nie mógł dociec, co jest treścią wartości, której istnienie zrazu podejrzewał i analiza jego rozbiła się. o wielką ścisłość myślenia. Zostawił zadanie nierozwiązanem, a nawet wykreślił je z liczby rozwiązalnych. Tymczasem wynikiem głębokich rozważań nowożytnych ekonomistów stała się myśl, że jednak taką wartość rzeczowa nadaje wytworom ludzkim praca ludzka i dla tego może ona stać się miarą wartości. Uznano odkrycie Smitha i Ricardo za epokową zdobycz naukową i za fundament ekonomii. Do rozwinięcia jej rzucił się cały szereg ekonomistów. Nie spostrzeżono jednak, że Smith dla tego został wielkim, że choć odkrył wspólną treść wszystkich dzieł ludzkich, nie ośmielił się jednak pójść dalej, niż wolno było pójść na drodze, która się przed nim otworzyła. Idea pracy ludzkiej, jako przedmiotu wartości, jakkolwiek cenna, prowadzi rychło do miejsca, z którego rozwidlają się drogi. Tyle może być sposobów pojmowania pracy, tyle nastręcza się trudności teoretycznych i praktycznych, że bardzo rozmaicie można je rozwiązywać, a każde rozwiązanie prowadzi do innych wyników.
Dziś można już zrozumieć czemu Arystoteles nie wpadł na myśl pracy ludzkiej. Oto musiał zauważyć, że na miernik ona się nie nadaje. Ale w zapale nieścisłego myślenia nie spostrzeżono tego i z przedwczesnym tryumfem uchwycono się odkrycia.
Najgłośniejszą z teoryi pracy jako wartości stała się teorya Marxa, bo z największym talentem i rozmachem wyzyskała myśl, że "po odrzuceniu na stronę użyteczności przedmiotów, któremi się zamieniamy, pozostaje im ta (wspólna) własność, że są wytworem pracy, że sprowadzają się do prostego wydatku siły, bez względu na jej postać". Znaczy to, że pozostaje im, jako wartość, zawartość pracy ludzkiej, czyli ilość pochłoniętej siły ludzkiej, wysiłków. Ile pracy ludzkiej w wyrobie ludzkim, tyle w nim wartości.
Gdy towary, w niczem niepodobne do siebie mogą być porównywane jedynie na gruncie czegoś wszystkim wspólnego, gdy taką wspólną ich zawartością praca - przeto ilość pracy niezbędnej do wytworzenia w przeciętnych warunkach chwili i miejsca, może być miarą wartości. Wiemy już, że ową "ilość" trudną inaczej do rozpoznania w towarze gotowym, mierzy Marx czasem pracowania. Oto zasada, która miała ułatwiać sprawiedliwą ocenę.
Jakkolwiek teorya Marxa zadowoliła wiele umysłów, a olśniła jeszcze więcej swą nadzwyczajną prostotą, poczęły się jednak podnosić coraz silniejsze wątpliwości co do praktyczności miernika, a później teoretyczne i logiczne co do prawowitości samej zasady.
Przecież wcale nie będzie tem samem, czy powiemy, że trzeba brać pod uwagę ilość pracy zawartą w wytworze, czy też zużytą przy wytwarzaniu, lub też potrzebną do wytworzenia i w jakich to mianowicie warunkach potrzebną. Po za temi wątpliwościami, praca, pracowanie, jako przedmiot wartości, ma tę jeszcze wielką niedogodność, że nie powinna podlegać ocenie wyłącznie ilościowej, albowiem na skuteczność jej wpływa jej jakość, a tymczasem, jeśli tylko zaczniemy uwzględniać jej jakość, stanie się ona, jako miernik praktyczny, niedogodną. Otóż ta właśnie okoliczność, odrazu zamącą prostotę zasady, przyjętej z takim tryumfem i czyni ją praktycznie tyleż wartą, co zasada użyteczności, chociaż z całkiem innych powodów. I tu widać fiasco, bo są możliwe różne drogi, różne interpretacye wartości samej pracy. Przecież nawet równym ilościowo pracom nie odpowiada równa zawsze wartość przedmiotowa ani równe zadowolenie pożądalności i potrzeby.
Zresztą jest i teoretyczne pytanie, bardzo ambarasujące, które stawia Gide: jeżeliby dopiero praca ludzka nadawała dziełom ludzkim wartość, to cóżby nadawało wartość samej pracy? Na tle wiadomości, że nawet dobro naturalne miewa w pewnych warunkach wartość bez pracy ludzkiej, doprawdy niewiadome co odpowiedzieć ze stanowiska dotychczasowych systemów ekonomicznych.
Wielu myślicieli zwróciło się tedy do porzuconego już kierunku poszukiwań, usiłującego wyprowadzić wartość nie z zasady ilości pracy.
Zawrzało w Szkole Mengera, który około roku 1872 zbudował teoryę użyteczności krańcowej, rzucili się do rozwijania jej i uzupełniania ekonomiści przeważnie austryaccy (Wieser, Böhm-Bawerk, Dietzel, Dupuit, Clark, Jevons, Philippovich, Zuckerkandl i inni), ale mimo całej gorliwości i bystrości nie mogą się oni pochwalić pełnym sukcesem. Dziś, jak przedtem, nie wiadomo, kto jest na lepszej drodze, ale z samego faktu, że tyle kierunków i tyle ich gałązek trwa równolegle i nie mogą uledz sile jednego tłumaczenia, można wyprowadzić wniosek, blizki prawdy, że ani opieranie się na wartości użytkowej, ani na "przedmiotowej" wartości pracy ludzkiej nie rozwiązują kwestyi prawdziwej wartości gospodarczej, ani kwestyi miernika, użytecznego bądź przy wymianie przedmiotów, bądź przy wymianie usług, co zresztą w gruncie rzeczy na jedno wychodzi.
Śmiało można powiedzieć, że oba odłamy ekonomistów idą po błędnej linii, bo zabrnęły w jednostronność, nie usiłują się wzajemnie przekonać lub pogodzić, ale pokonać. Tymczasem nie wolno trzymać się wyłącznie ani wartości przedmiotowej, ani podmiotowej, gdyż bez względu na to, co uznamy w towarze za wartość przedmiotową, ona istnieje realnie choćby w postaci samego przedmiotu pożądanego, niezależna od naszych osobistych nań zapatrywań. Istnieją wprawdzie nasze sądy, których nie wolno lekceważyć, ale istnieją również przedmioty naszych sądów niezmienne i niezależne od naszych sądów - i tych przedmiotów "wartości" również nie wolno lekceważyć. Nic nie pomoże do usunięcia tego dualizmu, choćbyśmy nie wiem jak mocno zamykali oczy, aby nie widzieć bądź jednej, bądź drugiej strony. Obie się nam w praktyce narzucają i obie trzeba uwzględniać w teoryi, jeśli chcemy aby teorya tłumaczyła fakty. I nie dosyć, że oba odłamy zabrnęły w jednostronność. Jest jeszcze i drugi błąd, w którym ugrzęzły tak głęboko, że go nie widzą, błąd, polegający właśnie na złudzeniu, że dostatecznie uwzględniają obie strony, więc, że nie są jednostronnemi.
Szkole psychologicznej zdaje się, że wcale nie przeocza wartości przedmiotowej, boć przecież ciągle o niej prawi, ciągle ma ją na ustach, szkole znowu wartości przedmiotowej zdaje się, że rachuje się tyle właśnie, ile trzeba z wartością podmiotowa. Ale w samej rzeczy pierwsza zajmuje się zgoła czem innem pod nazwą wartości przedmiotowej, dla drugiej zaś wartość podmiotowa doprawdy jest tylko piątem kołem u wozu. O tym błędzie pomówimy w następnym rozdziale, tu zaś w najprostszych linijach postaramy się wykazać zasadność pierwszego zarzutu, t. j. zarzutu jednostronności w traktowaniu procesu złożonego.
Wyobraźmy sobie, że wartość przedmiotowa polega istotnie i wyłącznie na pracy ludzkiej.
Cóż bywa motywem pożądania przedmiotu cudzego? Bezwątpienia nie praca cudza, w nim uwięzia, lecz tylko jego przymioty, a te wolno wiązać tylko z cechami samego przedmiotu. Cechy te istnieją tak realnie i niezmiennie, że możnaby je uważać nawet za przedmiot przedmiotu, czyli za przedmiot materyi, której suma stanowi towar. Pożądalności zatem odpowiada nie ilość pracy, ale zbiór cech, czyniący przedmiot użytecznym w przekonaniu nie tylko jednego, ale wielu osobników. Pożądalności odpowiada nie praca cudza, ale sam i cały przedmiot z jego cechami fizycznemi. Chociaż w przedmiocie cudzym biorę rzeczywiście jakąś ilość pracy cudzej, nie pytam zwykle, a choćbym pytał nie dowiem się: ile jej biorę. Pracy cudzej nie widzę i nie umiałbym nawet jej ilości rozpoznać w towarze, którego pożądam. Więcej nawet. Choćbym przypuszczał, że jej tam wcale niema, pożądanie moje przez to się nie zmniejszy. Zresztą bardzo często naprawdę jest w cudzym towarze znikoma ilość pracy w stosunku do mojej, a przecież mimo to chętnie oddaję moją pracę za nie-pracę cudzą (czyli przedmiot jednej kategoryi za przedmiot innej kategoryi) i ani czuję się skrzywdzonym, ani jestem nim w rzeczywistości. Wszak gdyby dopiero praca była przyczyną wartości, to bogactwa przyrodzone nie miałyby wcale wartości, a jednak one idą wzamian za dzieła pracy. Dla czego? Przedmiotem wartości są i w nich cechy realne, wywołujące moje pożądanie - i to wystarcza. Nie potrzeba koniecznie pracy ludzkiej.
Z drugiej strony nie mogę nie brać pod uwagę kwestyi pracy, bo przecież za towar cudzy płacę przedmiotami, które dla mnie mają wartość jedynie wielkości mych wysiłków. Mnie nie obchodzą znowu ich cechy, ale bardzo obchodzi trud własny, który poniosłem, aby je wytworzyć. Chciałbym za ten trud dostać jaknajwięcej cudzego dobra, i usiłuję dostać, a czynię to nawet bez złej woli skrzywdzenia kogoś, poprostu dla tego, że nie wiem naprawdę: ile cudzego trudu mam dostać wzamian w przedmiocie, którego pożądam. Jest to dla mnie kwestyą obojętna. W tej samej niewiadomości oraz obojętności co do mojego przedmiotu i trudu pozostaje i druga strona - i jakoś dochodzimy do zgody. Ale, gdy takie są warunki tranzakcyi, jakże można stać na gruncie jednej tylko wartości, gdy w akcie wymiany najwidoczniej obie w grę wchodzą: wartość podmiotowa i ta druga, tkwiąca w przedmiocie, a niezależna od mego sądu.
Więc zamiany dokonywamy nie przez ocenianie wartości przedmiotowej obu prac, lecz tylko jednej, własnej. Gdy zaś to samo dzieje się z drugą osobą, przeprowadzającą wymianę, przeto każda strona bierze pod uwagę co innego: "ja" swoją pracę - i "on" swoją. Ja o "jego" - on o "mojej" pracy mamy tylko własny pogląd, więc mamy sądy podmiotowe o cudzym przedmiocie, sądy, oparte na domyśle, ale nie na pewności.
W cóż się więc obraca wartość przedmiotowa? Pytam raz jeszcze. W podmiotową napoły, skoro przewodnikiem moim jest korzyść z zamiany, którą sobie określam subjektywnie.
Zamiana nasza nie jest tedy prostą zamianą "towarami", czyli wartościami przedmiotowemi, lecz możnaby ją raczej nazwać skrzyżowaną. Ja dają towar - za nie-towar, on daje towar za nie-towar. Mój przedmiot jest tylko dla mnie prawdziwym towarem, jego zaś - tylko dla niego towarem.
Jak tu traktować kwestyę wartości bez uwzględniania obu jej rodzajów równocześnie? Nie można tego czynić w teoryi, bo nikt tego nie czyni w praktyce.
A przecież ekonomiści starają się przeważnie traktować oba rodzaje wartości oddzielnie, opierając się bądź tylko na przedmiotowej, bądź tylko na podmiotowej. Marx np. twierdzi, że zamieniamy się, a przynajmniej powinniśmy się zamieniać równe mi prawie ilościami pracy.
Prawda, że zamieniamy się pracami, (boć w obu towarach tkwi niewątpliwie praca), ale nie trzeba zapominać o tem, że przy zamianie zwykle nie myślimy wcale o pracy drugiej strony, nie taksujemy pracy cudzej, mamy na uwadze tylko
1) swoja własną pracę i
2) swoją własną potrzebę, a podobna okoliczność niweczy gruntownie ten charakter tranzakcyi, który chcieli jej nadać spólcześni ekonomiści obozu antipsychologicznego. Okoliczność ta z tranzakcyi w ich mniemaniu prostej, czyni zawiłą dla teoretyka, ale zawiłą dla tego głównie, że chciano ją przedstawić sobie zbyt prostą, wbrew złożonej naturze procesu.
20. Jak się wikła w ekonomii wartość z ceną.Nie dosyć na tem. Chęć zbytecznego uproszczenia, rzekłbym nawet zmateryalizowania procesu, który jest sprawą psychofizyczną, zemściła się na samych upraszczaczach w ten sposób, że na domiar zamętu, powikłała cała kwestye wartości, i tak już dość zawiłą, z trzecią rzeczą, którą oni niby rozróżniają osobno, ale rozróżniają niedokładnie, mianowicie z ceną (z zapłatą), i to powikłała rozpaczliwie.
Szkoła psychologiczna (wartości użytkowej) wytyka socyalizmowi naukowemu, że jego "wartość przedmiotowa zamienna" niczem innem nie jest, jak ceną. Myliłby się jednak ktoby sadził, że to tylko przedstawiciele przeciwnego obozu ekonomicznego zarzucają niedokładne rozróżnianie ceny od wartości. Sami obwiniani wcale nie wypierają się tego grzechu i mówią wyraźnie, że "cena towaru jest to jego wartość, wyrażona w pieniądzach", "Wartość, wyrażona w pieniądzach (w powszechnym środku wymiany), zowie się ceną", "Wyrażenie wartości towaru w towarze pieniężnym stanowi cenę", "Forma pieniężna wartości zwie się ceną", "Dwa funty szterłingi są wyrażeniem pieniężnem wartości korca pszenicy, czyli jego ceną" i t. d.
Jeżeli zważymy, że cena jest tylko zapłatą i niczem więcej, to spostrzeżemy, że trzeźwi niby badacze dopuszczają się tu rzeczywiście niedozwolonego pomieszania pojęć.
O wielkości ceny (=zapłaty) decyduje przecież zupełnie co innego, niżeli o wartości bądź przedmiotowej, bądź podmiotowej. Decyduje o niej wprost podaż i popyt, decyduje współzawodnictwo z jednej strony między wytwórcami podobnych przedmiotów, z drugiej zaś między ich odbiorcami. Decyduje zbyt mała lub zbyt wielka ilość danego gatunku towaru na rynku w stosunku do zapotrzebowania, często decyduje proste "widzi mi się". Z tego powodu każdy przedmiot może mieć cenę a nawet ceny, niezależne zupełnie od jego wartości (przedmiotowej lub podmiotowej). Wygłaszamy przecież sądy: "kupiłem coś tanio", "kupiłem drogo". W tych wyrażeniach mieści się najwyraźniej myśl: "zapłaciłem coś niżej wartości lub drożej, niż warto", czyli "najdrożej". Jakimże tedy prawem "cena towaru" może być uważana za "jego wartość"?
Mamy przecież rażące przykłady niezależności cen od wartości w tak zwanych cenach amatorskich lub wymuszonych przez konieczność.
Milioner kalifornijski Huntington kupił np. niedawno na przetargu publicznym pierwsze wydanie biblii, drukowane przez Gutenberga i Fusta za 50.000 dolarów. Nie był to całkowicie kaprys bogacza, albowiem licytowano się i ten sam egzemplarz biblii miał już dawno cenę wysoką. Hoe, od którego został nabyty, sam dał zań 20.000 dolarów antykwaryuszowi Quartitschowi. Z drugiej strony przedmiot ten nie przedstawia ani tej, ani tamtej "wartości zamiennej", gdyż był sprzedany w roku 1825 w Londynie jeszcze inaczej, mianowicie za 2.500 dolarów.
Któraż z tych cen reprezentuje "wartość zamienną"? Żadna, bo wartość zamienna, jeśli ma być przedmiotową, powinna zależeć od sumy pracy, włożonej w przedmiot, skutkiem czego powinnaby być stałą, niezmienną. Wszystkie te ceny reprezentują zatem raczej wartość podmiotową, więc indywidualną w oczach nabywców.
Weźmy drugi przykład.
Gdy jestem głodny w oblężonem mieście, wartość bochenka chleba może przewyższyć w iście fantastyczny sposób jego wartość "przedmiotową", zamienną, która ma być wyobrazicielką pracy, wyłożonej na wyprodukowanie owego bochenka. Napróżno będę się wówczas powoływał na jego "wartość" normalną. Wobec konkurencyi innych głodnych oddam nawet cenny zegarek za chleb, od którego zależy utrzymanie mego życia.
Jeśli cena jest wartością towaru, wówczas złoty zegarek będzie wartością owego bochenka. O którejże to wartości mowa? O przedmiotowej? Nigdy! Więc może o użytkowej, czyli o podmiotowej? Także nie, albowiem nawet w chwili oddawania zegarka za chleb mam pełne poczucie niesprawiedliwości tej zamiany. A zatem, to, co oddaje za chleb - to tylko cena, zależna od małej podaży, a wielkiego popytu.
Dość chyba tych przykładów, aby zrozumieć, co za sprzeczności mieszczą się. w teoryi wartości Marxa i jego epigonów.
Zastanówmy się tylko:
Źródłem wartości przedmiotowej ma być praca. Miarą wartości - znowu praca, ilość pracy, czas pracowania. I nagle - wyrazem wartości cena - która nie liczy się z ilością wyłożonej pracy, czyli "wartością przedmiotową" klasyków, bo zależy tylko od zmiennych konjunktur rynku! Raz bywa wyższą, to znowu nawet niższą, pomimo tej samej ilości włożonej pracy! W cóż się obraca wartość przedmiotowa, w co ścisłość teoryi, oparta rzekomo na niewzruszonej podstawie? Jeżeli chwiejna z zasady cena znaczyć ma to samo, co wartość przedmiotowa, to teorya wartości, oparta na pracy, jest jednem wielkiem nieporozumieniem, bo taka "wartość", której wyrazem zmienna cena, nie przedstawia nic stałego pomimo, że chce za ścisłą uchodzić. Jakimże sposobem, w tych warunkach "praca" może być (przedmiotem) i miarą wartości?
Wszak jeżeli przedmiotowi skończonemu nadała pewną "wartość" pewna "ilość pracy", to ilość tej pracy nie może się już zmniejszyć, ani powiększyć, więc i wartość jego musi pozostać czemś niezmiennem, bez względu na okoliczność, czy przedmiot sprzedany zostanie za rzecz mniejszej wartości lub większej. On wartość swoją objektywną (którą mu nadał wkład "pracy") nosi w sobie, jedną, niezmienną, jako fakt dokonany, historyczny, któregoby próżno zaprzeczać lub chcieć zmienić. Nosi on swą wartość (jako zawartość pracy) bez względu na losy, które staną się jego udziałem. Ale pomimo to może on mieć choćby sto cen różnych.
Jeśli każdą z tych cen zaczniemy nazywać wartością przedmiotu, (wyrażoną w pieniądzach), - w cóż się obróci logika?
W jakiejże nauce mogłaby być cierpiania podobna sprzeczność pojęć podstawowych? Ba! do logiki moglibyśmy apelować wówczas, gdyby teorya ekonomiczna Marxa była naprawdę naukową i tylko naukę miała na celu, ale charakter jej jest dwoisty. Wprawdzie Marxiści nadają sobie miano "badaczów" stosunków ekonomicznych, których celem poznawanie, ale równocześnie czynią oni przecież z ekonomii swojej sztukę. Pragną przerabiać przedmiot badania zgodnie ze swemi pojęciami o tem, jakim on być powinien. Oba te charaktery absolutnie nie godzą się ze sobą zwłaszcza w dotychczasowym niedostatecznym stanie zrozumienia wszystkich zjawisk ekonomicznych.
Kto chce poprawiać "złe" stosunki społeczne - ten musiał sobie już wytworzyć jakiś ideał "dobrego" porządku społecznego.
Ideał taki może być wytworzony albo na gruncie dokładnego rozpoznania "mechanizmu" społecznego i wszystkich jego sprężyn i kółek, albo na drodze intuicyjnej, Tylko pierwszy będzie odpowiadał rzeczywistości, drugi musi zostać w mniejszym lub większym stopniu tworem wyobraźni. Do wytworzenia sobie obrazu pierwszego nauka nie doszła jeszcze, cóż więc czynią niecierpliwi ideologowie? Ubierają twór abstrakcyjny w szatę nauki. I oto zjawia się potrzeba zbudowania teoryi, a przedewszystkiem fundamentów dla niej w postaci pewnego szeregu pojęć podstawowych.
Dopóki się niema z góry narzucających się nam ideałów, wówczas pojęcia podstawowe wyprowadza się na drodze przedmiotowego poznawania, na drodze rozróżniania, na drodze analizy. Droga to trudna, ale przy ostrożności - pewna. Ale jeśli przyświeca już badaczowi jakiś ideał, wówczas, nawet przy szczerych chęciach poznawania, trudno utrzymać się w granicach czystego poznawania: praca badawcza staje się napoły twórczą pod wpływem idei z góry powziętych. Tutaj ocena wyprzedza dokładne rozpoznanie - więc nie może być pewna. Tutaj stokroć trudniej, krocząc od etapu do etapu, nie dać się ideałowi, aniżeli znaleźć prawdę całkiem nieznaną, bo tu trzeba walczyć z gotowemi ideami - gdy tam - tylko z niewiadomością.
Ideolog zjawiska niekwadrujące z jego teoryą albo przeoczą, albo ocenia niewłaściwie, albo wprost uważa za złe lub szkodliwe - i tak właśnie stało się z doniosłem zjawiskiem współzawodnictwa.
Dlaczego Marx i Marxiści potępiają stosunki społeczne oparte na spółzawodnictwie. Oto dla tego, że ono rujnuje niegłęboko ujętą teoryę wartości, teoryę, która z powodu idei z góry powziętych pomieszała wartość przedmiotową, niezmienną, z ceną rynkową, ulegającą wahaniom.
Gdy cena nie zależy od ilości "pracy", ucieleśnionej w przedmiocie, ale od ilości takich przedmiotów na rynku, czyli od ilości pożądających owocu pracy, czyli mówiąc krótko, od spółzawodnictwa, - przeto zamiast spostrzedz, że ceny nie można identyfikować z bezwzględną wartością przedmiotową, zamiast cofnąć się z drogi, która doprowadziła do błędu i sprzeczności, obmyśla się środki, z pomocą których dałoby się uchylić spółzawodnictwo! Spółzawodnictwo sprawia, że cena nie przedstawia nic stałego, a ponieważ teoryą chce, aby cena była wyrazem wartości i to wartości "czasu pracy" - czyli elementem równie stałym, jak "wartość przedmiotowa", oparta na pracy, ponieważ teoryą chce, aby czas pracy był miarą zarówno wartości, jak i ceny - więc wniosek prosty: - spółzawodnictwo jest szkodliwe i wszystko jest szkodliwe, co sprawia, że czas pracy nie bywa miernikiem ceny. Należy dążyć do ujednostajnienia ceny z wartością przeciętną "pracy"!
Ideologa mało obchodzi kwestya wykonalności takiego zadania i trwałości stosunków, opartych na przymusowej cenie, mało obchodzą skutki, jakieby podobna korekta porządku społecznego sprowadziła, bo jemu chodzi o dopasowanie rzeczywistości do teoryi, a właściwie do idei z góry powziętej, będącej duszą teoryi. Pereat mundus - fiat doctrina.
Cóż więc się robi na widok cen amatorskich lub wymuszonych przez konieczność, rażąco przeczących teoryi? Powiada się, że one nie powinny wchodzić w rachubę, bo to są wyjątki, istniejące tylko dzięki "nie normalnym" stosunkom społecznym. Niechby i tak było, możnaby się zgodzić na istnienie wyjątków od reguły, ale wówczas tylko, gdyby istniały jakieś ceny, niezależne od okoliczności. Takich cen jednak niema wcale, najmniejsza bowiem chwiejność ceny, czyli niezależność od "wartości" tyleż waży dla teoryi co największa - a wszystkie ceny normują się zależnie od okoliczności, nic wspólnego z "wartością przedmiotu" niemających. Istnienie więc samych wyjątków od rzekomej reguły najdobitniej świadczy o iluzoryczności reguły.
Zapłata (wysokość zapłaty) i wartość przedmiotowa są to pojęcia zgoła odrębne i nie zależą od jednych przyczyn.
Nie należy przecież zapominać, że ceną nazywamy zarówno zapłatę, której producent żąda, jak tę, którą nabywca kupiec proponuje, jak wreszcie zapłatę, wynikającą ze wzajemnych ustępstw, jak wreszcie tę, którą pośrednik między producentem, a konsumentem stawia konsumentowi, - i to stawia dowolnie. Gdy wartość towaru musi być jedna - skądże przypuszczenie, aby którakolwiek z tych cen rozmaitych miała być synonimem wartości. Jeśli nawet która była zgodna z wartością - co się może bardzo często zdarzyć i zdarza, będzie to tylko przypadkowa zbieżność, ale nie stała zgodność, wynikająca z tożsamości przyczyn. A tymczasem nawet w elementarnych podręcznikach powtarzają nam, że "regulatorem wartości (!) jest stosunek podaży do popytu" (np. Stecki), Przecież tu najwyraźniej mowa o cenie ale bierze się ją za jedno z wartością.
Cóż warta ekonomia, która takich rzeczy nie rozróżnia? A jednak jest to wspólna wadą wszystkich teoryi ekonomicznych, że mieszają cenność (wynikającą z oceny) z wartością i ani czują jak dotkliwie zaciemniają sprawy, które usiłują zrozumieć.
Wniosek z powyższego płynie następujący:
1) Wartość przedmiotowa nietylko Marxa, Kautsky'ego oraz innych mechanistów, ale nawet i szkoły psychologicznej nie jest wartością przedmiotową.
2) Wartość zamienna wszystkich razem - także nie jest wartością przedmiotową.
3) Wartość zamienna nie jest wogóle wartością, lecz ceną.
4) O cenie decyduje przedewszystkiem niestały stosunek, zachodzący między ilością przedmiotów danego gatunku, a ilością oraz zamożnością pożądających, czasem zaś przypadek lub przemoc.
Czyli: cena nie ma nic wspólnego ani z wartością przedmiotowa, ani z pracą.
21. Dowód, ze cena nie ma nic wspólnego ani z wartością ani z ilością pracy.Aby się o tem przekonać, wyobraźmy sobie na chwilę, że wszystko, co ludzie produkują, powstaje bez pracy ludzkiej, pojmowanej bądź po Marxowsku, bądź po naszemu. Pozostawmy przy tem wszystkie pozostałe stosunki nietkniętemi. Wyobraźmy więc sobie, że sami ludzie są glebą, z której powstają samorzutnie i naturalnie wszystkie dobra w tej samej ilości oraz doborze, jak dotychczas. Załóżmy dalej, że ludzkie gusta i potrzeby są po dawnemu niejednakowe i zróżnicowane. Ludzie zatem używają bez pracy. Tworzy za nich przyroda (dajmy na to ich własna), tylko, że tworzy w równie ograniczonej ilości, jak to ma miejsce z produkcyą świadomą i celową oraz z płodami natury. W takim razie bogactwo zostanie czem było, tylko nie będzie nazywane "pracą zobjektywizowaną" albo "skrystalizowaną", bo pracy niema.
Pierwszym skutkiem teoretycznym podobnej sytuacyi będzie okoliczność, że dobra owe przestaną być wartością w sensie klasyków i szkoły Marxa, albowiem ich "wartością" ma być praca, włożona w wytwory, tu zaś wcale jej niema. Klasycy chcą mierzyć wielkość wartości zamiennej ilością pracy, włożonej w wytwór, tu niema jej czem mierzyć, gdyż wszystko powstaje bez pracy.
Jakże ludzie będą się obdzielać płodami własnych indywidualności, płodami bez wartości przedmiotowej, ale pożadanemi? Czy będą sobie darmo oddawali płody, które ich nic nie kosztują?
Nic podobnego nie zajdzie, albowiem każdy ma do rozporządzenia ilość przedmiotów ograniczoną, potrzeby zaś nie tylko liczne i rozmaite, ale nawet nieograniczone. Gdyby ktoś swoje przedmioty zaczął oddawać darmo, wówczas pożądający jego dobra rozbiorą je w jednej chwili i posiadacz pierwszy rychło się opatrzy, że wyrządził sobie krzywdę, albowiem choćby mu ten i ów równie darmo udzielał swego dobra, to jednak wielu rzeczy potrzebnych lub pożądanych, nie otrzyma w taki sposób, gdyż producenci rozdali je wpierw innym. Następną też partyę dóbr swoich, których mu łaskawa nań przyroda znowu dostarczy - zacznie już oględniej rozdawać, żądając wzamian od "piekarza" chleba, od "szewca" butów, od "zegarmistrza" .zegarka i t. d. I tak zacznie kupczyć, bacząc, aby mu "dobra własnego" starczyło na zaspokojenie możliwie największej ilości potrzeb lub zachceń własnych.
Przedmioty, nie mające wartości przedmiotowej (wartości pracy),
będą posiadać mimo to cenę i staną się towarami. Nie sądźmy jednak, aby ta cena mogła być czemś stałem, zależnem od samej istoty przedmiotów.
Jeżeli zjawi się gdzie na rynku więcej sukna -
niżeli go chwilowo trzeba, tam cena jego spadnie, gdzie go będzie zamało - tam wzrośnie. Stosunki ułożą się w podobny sposób, jak układają się dzisiaj.
Wobec ograniczonej ilości produktów, nieograniczonych zaś pożądań, podaż z popytem nie zejdą się nigdy na jednej linii oddawania sobie wszystkiego, czego kto zapragnie, darmo.
Towary nikogo nie kosztujące będą miały cenę, zawsze daleka od zera, tem zaś dalszą, im mniej ich jest na ogół, a im więcej jest pożądających. Czy może owa cena będzie ich wartością? Gdzież tam! Wartość przedmiotowa powinna być jedna czyli stała - tu zaś nie będzie takiej. Nie możemy również przypuszczać, aby którakolwiek cena, choćby najniższa była wartością pracy, bo jej niema. A jednak wszystko będzie się odbywać tak, jakgdyby ona była i odgrywała rolę, którą jej klasycy i mechaniści przypisują.
Może zechce kto zarzucić, że zrobiliśmy dowolne i niedopuszczalne założenie, bo stosunki istniejące zależą naprawdę od "pracy" - i to branej w znaczeniu siły jednostajnej i u wszystkich jednakowej. Aby stało się jasnem, że nie popełniliśmy podobnej dowolności, że mieliśmy pełne prawo wyeliminować na chwilę taką brutalną, czysto somatyczną pracę bezokoliczną, - dość będzie zaznaczyć, że pracowanie mięśniami,
wydawanie energii fizycznej ciała - to tylko jeden, niezbędny wprawdzie warunek tworzenia, ale warunek, w który wszyscy mniej więcej jednako są uposażeni. Drugim jednak, równie niezbędnym warunkiem tworzenia dzieł ludzkich, jest swoista twórczość osobników już zróżnicowanych funkcyonalnie, więc i potencyalnie, zróżnicowanych psychicznie. W ten drugi warunek nie wszyscy są jednakowo uposażeni, a właśnie on tylko jest źródłem i przyczyną rozmaitości dzieł.Mamy tedy jeden warunek ogólny twórczości, drugi specyalny, jedną, powiedzmy, wartość ogólną, drugą szczególną. Dla jasności obrazu można tutaj dokonać skrócenia czyli wyrzutni. Jednakową wartość można dla skrócenia pominąć bez naruszenia pozostałych charakterystycznych stosunków, które istnienie swe zawdzięczają już charakterystycznym i indywidualnym właściwościom osobników.
Praca, "pracowanie" członkami swego ciała, trud fizyczny jest tylko ogólnym warunkiem powstawania dzieł ludzkich, nie on więc wpływa na przedziwną rozmaitość tych dzieł. Z równą słusznością można przecież utrzymywać, że to zróżnicowane osobniki ludzkie są warunkiem ogólnym powstawania dzieł ludzkich. O ile jednak chodzi o przedmiot konkretny, użyteczny lub przyjemny, o przedmiot "ten", nie zaś "tamten" lub "jakikolwiek", - to takiego warunkiem, koniecznym jest swoista dla takiego przedmiotu twórczość osobnika czy osobników. Wiadomo dobrze, że kowal nie wytworzy trzewika lub garnka, szewc nie zrobi zamku do drzwi.
Swoista twórczość każdego jest ograniczona, ale pomimo, że jest ograniczona - jest niezbędna, bo nie daje się zastąpić przez żadną inna twórczość. I taką "twórczość" mielibyśmy skrywać i niwelować pod ogólną, nic nie mówiącą nazwą "pracowania"?Ależ z taką
specyalną twórczością, nie dającą się zastąpić żadną inną, mamy do czynienia w całej przyrodzie, dobrze ją znamy i rachujemy się z nią na każdym kroku - a nie nazywamy jej wcale "pracowaniem przyrody". Zresztą cóżbyśmy zyskali, gdybyśmy zaczęli rozmaite twórczości w przyrodzie nazywać "pracowaniem"? Swoista twórczość jabłoni wywołuje powstawanie jabłek, - przedmiotów użytecznych, twórczość zaś daktylowca - powstawanie daktyli.
Wolno utrzymywać, że "źródłem" jabłek jest wewnętrzna "praca" jabłoni, ale kogóż obchodzi kwestya: czy jabłoń "pracuje'? Nas obchodzi to tylko, że jabłoń tworzy to, czego żadna inna roślina nie tworzy. Ilekroć więc potrzebujemy jabłek, musimy zwrócić się po nie koniecznie do jabłoni. Nam potrzebne są tedy własności twórcze jabłoni, nie zaś bezimienna "praca" przyrody, gdy chodzi o jabłka, własności twórcze żyta, gdy chodzi o ziarna żyta, własności jesionu, gdy chodzi o drewno jesionu, własności twórcze kury, gdy chodzi o jajka.
Analogicznie z tem wszystkiem - gdy potrzebujemy butów - zwrócić się musimy do twórczości szewca, nie zaś do twórczości kowala, stelmacha lub tkacza, albo do twórczości kogośkolwiek, pomimo, że zdolny on jest w pełni do "pracowania". Grunt kwestyi w tem spoczywa, że po wszystkie przedmioty, stanowiące codzienna lub niecodzienną potrzebę naszą, musimy zwracać się nie do abstrakcyi "pracy", nie do każdego człowieka, byleby był zdolny do pracowania, nie do "ogólnej twórczości", nie do każdego bez różnicy, zdolnego rozporządzać energią ciała własnego, - lecz tylko do specyalnych wytwórców. Trud ich, fizyczny czy duchowy, czy też mieszany, jest nam tak obojętny, jak obojętną jest wewnętrzna praca fizyologiczna roślin w tworzeniu płodów nam użytecznych, nieobojętną tylko jest ich fachowa lub osobista, indywidualna twórczość, której nie może zastąpić żaden inny rodzaj twórczości.
Nie praca zatem jest źródłem dzieł ludzkich, ale specyalne zdolności twórcze, czyli specyalne własności twórcze osobników zróżnicowanych. Bez tych własności specyalnych, a zróżnicowanych, - ludzie pomimo całej swojej siły fizycznej i gotowości do wyładowywania jej na zewnątrz, tyleby właśnie tworzyć mogli - co zwierzęta, czyli mogliby, co najwyżej podtrzymywać życie własne przez umiejętność zdobywania pokarmów. Cała ich zdolność "pracowania" zdobywałaby się zaledwie na podtrzymanie egzystencyi samych ich ciał. "Twórczości", właściwej ludziom, zabrakłoby, - zabrakłoby też tego wszystkiego, co mienimy bogactwem. I pomimo to - powtarza się uparcie, że "praca tworzy bogactwo"!
Nie! "Pracowanie", zużywanie siły to tylko warunek tworzenia, konieczny wprawdzie i ogólny, ale wcale nie dostateczny, i o tem nie należy zapominać.
Jeżeli teraz spojrzymy na te samą sprawę z pod innego kąta, zyskamy nowe i bardzo pouczające oświetlenie.
Wszystkie dzieła ludzkie użyteczne, są nazywane w ekonomii "wartościami", bo i są niemi w samej rzeczy. Sam przedmiot, jako towar, jest wartością przedmiotową, jako zaś przedmiot użyteczny i pożądany - wartością podmiotową. Trawestując zatem tylko co sformułowane orzeczenie, mamy prawo utrzymywać, że:
Nie praca jest źródłem wartości przedmiotowej ale zróżnicowane zdolności twórcze, czyli specyalne własności twórcze osobników. Bez tych specyalnych zdolności zróżnicowanych, ludzie, pomimo całej zdolności do "wydawania swojej energii fizycznej" nie byliby w stanie tworzyć żadnych wartości.Cóż więc tworzy "wartości"?
Ten drugi element, którzy ekonomiści połączyli z "pracą fizyczną" ciał ludzkich, a którego nie należy z nią mieszać.
Wartości materyalne są dziełem władz psychicznych, a te u każdego człowieka są inne i w bardzo rozległej skali rozmaicie twórcze, rozmaicie produkcyjne, a co za tem idzie, przedstawiają same w sobie niezmiernie rozmaite wartości. Twórcą wartości jest każdy, by najprostszy człowiek, tylko twórcy nie są sobie równi ani ilościowo ani jakościowo.Cóż w tych warunkach może
mieć wspólnego cena towaru z jego wartością? Skoro ona nie ma nic wspólnego nawet z pracą fizyczną ludzką, bo nie zależy od ilości pracy fizycznej, tkwiącej realnie w wyrobie, ale tylko od ilości jednakowych przedmiotów na rynku; jeżeli nadmiar jednakowych towarów obniża cenę, podobnie jak nadmiar jednako pożądających podnosi ceną - to jakiż związek może mieć zapłata z wartością przedmiotów, albo z wartością twórczą osobników? Żadnego.Jeżeli
tu bywają jakie zgodności, to czysto zewnętrzne, ale nie przyczynowe, bowiem w pieniądzach tak samo łatwo można zapłacić (wyrazić) rzeczywistą wartość, jak cenę, bądź niższą bądź wyższą od wartości przedmiotowej.22. Cudowne własności towaru.Zbierając wyniki, osiągnięte w ostatnich rozdziałach, możemy sformułować je w twierdzeniu, iż
rzeczywistej wartości przedmiotowej nie znamy.Jest to wynik dużej wagi, albowiem pojęcie wartości przedmiotowej zostało wytworzone dla zrozumienia procesu wymiany oraz w celu znalezienia kryteryum praktycznego, pozwalającego ustrzedz się w procesie wymiany strat wynikających z omyłek lub nadużyć przy ocenianiu towarów.
Od chwili zatem, w której doszliśmy do przekonania, że to, co dziś jest uważane za taką wartość, nie jest nią od tej chwili wszystkie wnioski oparte na klasycznem, a tem bardziej materyalistycznem pojęciu wartości przedmiotowej okazują się bardziej, niż wątpliwemi.
Staje się więc wątpliwem "odkrycie", stanowiące, zdaniem Marxa "epokę w historyi rozwoju ludzkości", mianowicie, że dzieła ludzkie "jako wartości (przedmiotowe) są wyrażeniem czystej i prostej pracy ludzkiej, wydanej na ich wytworzenie.
W tych warunkach dążenie do poznania lub sformułowania rzeczywistej wartości przedmiotowej nie może być już uważane za sprawę czysto teoretyczna, akademicką. Rozstrzygnięcie kwestyi ma pierwszorzędną doniosłość praktyczną. Wszak
jedną z trosk ekonomistów jest ustrzeżenie ludzi od zamian niekorzystnych, droga zaś do tego wiedzie, według ich przekonania przez zamienianie się równemi wartościami. Jednak aby zamienić się w ten sposób, trzeba nietylko znać wartość bezwględną, ale następnie umieć ją wymierzać. Marx sądzi całkiem słusznie, że, bez krzywdy drugiego, mamy prawo brać tylko tyle, ile dajemy, tylko, ponieważ doszedł do przekonania, że wartością przedmiotu jest czysta i prosta praca ludzka, społecznie konieczna, wydana na jego wytworzenie, - przeto orzekł, że powinniśmy się zamieniać równemi ilościami pracy, mierzonej jednostką, jaką znalazł w "godzinie pracy".
My doszliśmy do całkiem innego wyniku. Przekonaliśmy się, że
zamiana wytworami dla tego się praktykuje, że jest przedmiotowo korzystna dla obu stron, a korzystna jest dla tego, że w sposób iście cudowny "pozwala nam wszystkim brać więcej niż dajemy, i to bez krzywdy drugiego (p. rozdz. 17).
Tajemnica takiej nieprawdopodobnej na pozór praktyki kryje się właśnie w wartości przedmiotowej, która bywa zwykle większa od ceny oraz niezależna od ilości pracy własnej, wkładanej w wytwory. Jeśli taką wartość zrozumiemy i sformułujemy, tajemnica przestanie być tajemnicą.Na szczęście zdobyliśmy (przez analizę pracy) tyle, że możemy już pokusić się o sformułowanie pojęcia rzeczywistej wartości przedmiotowej, a niezależnie od tego możemy wytłumaczyć przyczynę, dla której cały proces wymiany został ujęty niewłaściwie, powodując mylne tłumaczenie faktów.
Zanim jednak zwrócimy się do sformułowania wartości przedmiotowej, wypada zdać sobie sprawę z natury procesu wymiany; w tym zaś celu trzeba wprzódy omówić pewien wyraz, którym wypadnie się posługiwać. Wyrazem tym jest
"towar".
Wprowadzono go do teoryi właśnie w tym samym celu, co i
"wartość przedmiotową", czyli dla lepszego zdania sobie sprawy z procesu wymiany, ale, jak się to okaże niżej, całkiem bezpotrzebnie.
Zdawałoby się, że ten wyraz nie wymaga objaśnień,
że jest prostym synonimem
"przedmiotu, przeznaczonego do wymiany na inny przedmiot", ale kryje on pewne specyalne znaczenie, co do którego nie powinno być wątpliwości. W oczach szkoły mechanistycznej wszystko, co wchodzi do obiegu gospodarczego, jest towarem, wszystko, "co przez swoje właściwości zaspokaja jakikolwiek rodzaj potrzeb ludzkich". Jednak
ten sam przedmiot może być, albo nie być towarem. Tylko, gdy jest wystawiony na sprzedaż, staje się towarem, inaczej pozostaje zwykłem dobrem ludzkiem.Jeżeli dodamy jeszcze, że szkoła mechanistyczna nie pozwala przypisywać towarowi żadnych przymiotów, żadnej użyteczności, bo te należą do samego przedmiotu, ale nie do jego "formy towarowej", jeżeli będziemy mieli na uwadze, że
"towar z zasady pozbawiony jest przymiotów", to zrozumiemy, że wówczas, gdy mowa o towarze, może być mowa tylko o jego wartości przedmiotowej, lub o cenie. Bez względu tedy na sposób pojmowania takiej wartości, można powiedzieć, że wcieleniem jej, ucieleśnieniem jest sam przedmiot, ale ujmowany, jako towar.
Wartością tedy przedmiotową jest sam przedmiot, ujmowany jako towar.Teraz, gdyśmy się porozumieli co do gospodarczego znaczenia, wyrazu "towar", wypada wynik badania, sformułowany na początku tego rozdziału, zastosować do towaru i powiedzieć poprostu, że
1) rzeczywista wartość towarów nie jest nam znaną, wartość bowiem towaru, brana w sensie klasyków i mechanistów,
nie jest wcale jego wartością, lecz ceną.2) Skoro zaś nie znamy wartości towarów, przeto nie znamy i miary, mogącej służyć do porównywania ich wartości.A praca ludzka? mianowicie "godzina pracy"?
Niestety, praca osobnika - to wielkie niewiadome (p. rozdz. IV), niewiadomą zaś mierzyć nic nie można.
"Praca" klasyków,
to mieszanina pracy organizmu z duszą osobnika, czyli mieszanina niemal stałej wielkości, bez względu na to, od którego osobnika pochodzi, - z wielkościami bardzo niejednakowemi.Niezależnie od tego, ale w związku z wyżej powiedzianem, przekonaliśmy się na innej drodze, że t. zw.
"wartość pracy" klasyków i mechanistów,
to poprostu "cena pracy". Wobec tego wszystkiego staje się pewnem, że
znamy tylko ceny różnych towarów, oparte na niestałych cenach pracy, lecz bynajmniej nie na wartości pracy. Gdyby kto żywił jeszcze jakie wątpliwości w tym względzie, to rozproszyć się one muszą po rozszerzeniu pojęcia "towaru" i na człowieka, zgodnem zresztą z istotą towaru.
Dość uprzytomnić sobie, że nie tylko
dzieła ludzkie mogą być rozpatrywane z jednej strony jako wartości użytkowe, z drugiej jako towary.Każdego człowieka, występującego na rynek, można i trzeba tak samo traktować.
Człowiek, ofiarowujący innym swą "pracę" za zapłatę jest poprostu żywym towarem, który sam siebie wprowadza na rynek i sprzedaje, w całości lub częściowo, to jest
zamienia siebie (swą silę twórczą) na inne towary, np. na pieniądze. Ponieważ jednak każdy
towar podlega prawom rynku, o cenie decyduje ilość danego gatunku towaru (rozdz. 20), więc i
pracownik bierze nie "wartość" siebie, lecz cenę siebie, nie wartość swej pracy, lecz jakąś cenę swej pracy. W braku kupca - odda się przecież nawet za bezcen. Ale
towarem jest nawet samodzielny pracownik, gdyż i on, lubo nie tak widocznie i nie tak bezwarunkowo podlega przecież prawom rynku.Czyż wobec faktu, że praca żywego towaru osiąga zawsze tylko jakąś cenę, często niższą od jego wartości, nie upada już wszelka racya do poczytywania jakkolwiekbądź opłacanej pracy za miernik wartości?
Czy nie zgroza popełniać taką nielogiczność, aby rzeczą, podlegającą prawom rynku, rzeczą, nieposiadającą niezbędnych cech stałości chcieć mierzyć wartość, czyli rzecz z zasady stalą w towarze?Ba, odpowiedzą nam, ale przecież cenę pracy można ustalić a wówczas będzie służyć za doskonałą miarę.
Na to wypada zauważyć, że nawet i wówczas byłaby to tylko zawsze miara ceny, wprawdzie powszechnej, ale jednak zawsze
nie wartości, lecz tylko ceny,
której stosunek do wartości byłby podawnemu nieznany. Co gorsza, taka miara byłaby poprostu ceną narzuconą. Byłoby to więc przecięcie trudnego do rozplatania węzła, byłaby to
reforma despotyczna, oparta na widzimisię, ale nie na poznaniu wartości i nie na jej uwzględnianiu. Którąż bowiem z przeróżnych praktykowanych cen pracy należałoby obrać za obowiązującą dla wszystkich? Przecież żadna nie może mieć pierwszeństwa nad innemi. A dalej, która też mogłaby zadowolnić wszystkich? Wiadomo, że aspiracye i potrzeby ludzkie nie mają przecież granic, ale środki, mogące je zadowolnić, są ograniczone i to bardzo.
Jesteśmy też głęboko przekonani, że żadna, choćby bardzo wysoka powszechna cena pracy nie zaspokoiłaby wszystkich potrzeb i aspiracyi, ale za to napewno bogactwa, wytwarzałoby się w jej warunkach o wiele mniej, niż obecnie.
Tak więc - ani dowolną miarą, ani gwałtem, wprowadzonym do handlowej praktyki, nie osiągniętoby tych dobroczynnych wyników, dla których otrzymania ważonoby się na reformą despotyczną: na zrównanie ceny wszystkich ludzi.
Wiadomo, że
jedna omyłka w rachunku lub rozumowaniu, zwłaszcza początkowa, pociąga za sobą cały szereg innych i kończy się, w razie jej nierozpoznania zejściem na fałszywe tory.Tak się stało z teoryą, która wzięła mylnie cenę pracy za jej wartość, cenę zaś wytworów za ich wartość przedmiotową. Trzeba było póty naginać rzeczywistość do fałszywego założenia, póty żonglować wyrazami, aż się wybrnęło niby z trudności, przez takie jednak zaplątanie sprawy, że już pogwałcenie logiki, jakie się w tej operacyi dokonać musiało, - ukryło się przed mniej bacznym wzrokiem w natłoku rozumowań naciąganych. W teoryi mechanistycznej omyłkę utopiono właśnie w odmęcie, który wytworzono dokoła pojęcia "towaru". Niewinne to pojęcie stało się rzeczywiście idealnem narzędziem do zagmatwania sprawy i do utrzymania się przy błędzie.
Z "towaru" tak rozumianego, jak to przedstawiliśmy, zrobiono coś mistycznego i tak zagadkowego, że trzeba już wysiłków, aby nie zatonąć w odmęcie abstrakcyj, aby coś rzeczywiście zrozumieć. W najprostszych nawet wykładach ekonomii społecznej autorowie obozu mechanistycznego zdołali najeżyć kwestyę towaru takiemi trudnościami, że mogą onieśmielić nielada wyrobiony umysł. Oto, co mówi Marx w pierwszym rozdziale swego "Kapitału";
"Towar wydaje się na pierwszy rzut oka czemś bardzo pospolitem, czemś, co się rozumie samo przez się. Rozbiór nasz pokazał jednak, że to rzecz bardzo złożona, pełna subtelności metafizycznych i teologicznych. O ile go rozpatrujemy, jako wartość użytkową, nie ma nic tajemniczego ani w tem, że zaspakaja przez swe własności potrzeby ludzkie, ani w tem, że jego własności zawdzięczają swe istnienie pracy ludzkiej"...
"Cóż bowiem prostszego nad to, że czynność ludzka przekształca dostarczane przez naturę, materye dla nadania im użyteczności. Tak np. forma drzewa zmienią się, gdy zeń zrobimy stół, a pomimo to jednak stół pozostaje drzewem, rzeczą zwyczajną, podpadającą pod zmysły. Postać rzeczy wnet się zmienia, skoro tylko występuje, jako towar. Wtedy jest on zarazem pochwytnym i niepochwytnym, i już nie staje prosto na ziemi, lecz się wspina na swej drewnianej głowie wobec innych towarów i wyrabia jeszcze dziwaczniejsze sztuki, niż gdyby się puścił w tany".
W ten sposób rozpoczyna Karol Max swój sławny rozdział, traktujący pytanie: "dla czego towar ma charakter fetysza"? Bo i to jeszcze trzeba przypomnieć, że
Marx demaskuje niby fetyszowy jakoby charakter "towaru", mający utrudniać pospolitym umysłom jego zrozumienie, zwolennicy zaś jego traktują owo dowodzenie jako coś kapitalnego.
Oto, co w tej materyi pisze Kautsky.
"Towarom, jako rzeczom, przypisuje się własności mistyczne, przynajmniej tak długo, póki nie wytłumaczy się tych ostatnich (własności mistycznych) na zasadzie stosunku wzajemnego wytwórców. Jak wyznawca feteszyzmu przypisuje fetyszowi własności zgoła nie tkwiące w naturze tego ostatniego, podobnież i ekonomiście mieszczańskiemu towar ukazuje się jako rzecz zmysłowa, obdarzona nadzmysłowemi własnościami. Marx zowie to fetyszyzmem, przylegającym do wytworów, kiedy produkuje się je jako towary. Marx pierwszy wykazał (!?) ów fetyszowy charakter towaru oraz kapitału. Fetyszyzm ten utrudnia zrozumienie właściwości towaru, co więcej, wprost je uniemożliwia. I niepodobna dojść do przeprowadzenia należytej analizy wartości towaru, dopóki nie uświadomi się sobie ich fetyszowego charakteru. Naszem zdaniem, rozdział "Kapitału", traktujący o fetyszowym charakterze towarów należy... do najważniejszych ustępów dzieła. A jednak przeciwnicy, co więcej, zwolennicy doktryny Marxowskiej nie zwrócili na odpowiedni rozdział należytego baczenia".
W ostatniej skardze mamy pośredni dowód, że istotnie rozumowanie Marxa nie musi być jasne, skoro nawet zwolennicy pomijają je, pomimo, że, zdaniem jego, niepodobna dojść do zrozumienia wartości, póki nie przekonamy się, że towar w oczach zwykłych śmiertelników odgrywa rolę fetysza.
Niewątpliwie nawet i czytelnicy Kautsky'ego, którym autor nie raczył wytłumaczyć wcale, na czem polega ów fetyszyzm, nie są lepiej uświadomieni w tej materyi, nie przeszkadza to jednak autorowi wmawiać w czytelników, że rzecz została wyjaśniona, zrozumiana i nie podlega wątpliwości.
Przecież zaraz po zacytowanym tutaj ustępie i bez śladu jakichkolwiek objaśnień dalszych, tak przemawia:
"Gdyśmy uświadomili już sobie (kiedy?) fetyszowy charakter towaru, dalszy rozbiór (wartości) przedstawia stosunkowo niewielkie trudności".
Mocno wierzymy, że kto raz pomiesza cenę z wartością, temu towar musi ukazać się jako rzecz, obdarzona jakąś cudowną własnością wyłaniania z sie